2013-01-06
Historia miłości, ucieczki i szczęścia
To było łatwiejsze, niż myślał. Nie spodziewał się, że na ludzi tak hipnotyzująco działa brzęk monet, a chciwość potrafi u niektórych złamać wszelkie opory. Rozmawiał tylko z dwoma strażnikami, a ci bez wahania obiecali mu pomóc. Oczywiście musiał im sowicie zapłacić, szczególnie, gdy po czasie okazało się, że będzie to kosztować więcej, niż się początkowo umawiali. Tamci argumentowali to tym, iż konieczna im jest pomoc innych strażników, którzy żądają również zapłaty dla siebie. No trudno. Niełatwo było zdobyć pieniądze, ale one nie miały dla niego znaczenia.
Umówionej nocy Ziemomysł zjawił się pod brama grodu. Jeden ze wtajemniczonych strażników uchylił ciężką bramę, która wydawała się kolosem nie do ruszenia. Obficie naoliwione zawiasy bez żadnego dźwięku poddały się sile jednego człowieka. Ziemomysł wszedł do środka. Strażnik położył palec na ustach na znak, że trzeba zachować całkowitą ciszę i ruchem ręki nakazał mu iść za sobą. Poruszali się w ciszy, prawie skradając, wzdłuż krótkiej drogi biegnącej w stronę domostwa komesa. Księżyc nieznacznie rozświetlał prawie bezchmurne niebo. Strażnik co chwilę nerwowo rozglądał się dookoła, jakby w każdym momencie oczekiwał czegoś niespodziewanego. Minęli kolejnego strażnika, który udając, że ich nie zauważa, odwrócił się ostentacyjnie w drugą stronę. Ziemomysł uśmiechnął się w głębi duszy. Tak…siła monet…
Po chwili doszli do wielkiego domu, którego dolna kondygnacja była zbudowana z solidnych, polnych kamieni, jeszcze ciepłych od ogrzewającego je przez cały dzień słońca. Strażnik gwałtownie skręcił i jeszcze powolniejszym krokiem zbliżał się w stronę drewnianego pomostu, który prowadził na wyższą, zbudowaną z wielkich pni kondygnację domu. Nagle stanął. Ziemomysl zatrzymał się w ostatnim momencie o mało co nie wpadając na plecy swojego kompana. Strażnik podniósł rękę na znak, iż ma się nie ruszać z tego miejsca, a sam skradając się ruszył w stronę drzwi. Kiedy już do nich dotarł, delikatnie postukał w nie palcami. Prawie w tym samym momencie drzwi otworzyły się nieznacznie i ukazała się w nich głowa kolejnego strażnika. Obydwaj wymienili między sobą kilka słów, Głowa zniknęła na chwilę. Trwało to może z minutę, która Ziemomysłowi wydawało się to wiecznością.
Aż w końcu zobaczył to, o czym marzył od wielu miesięcy. W drzwiach ukazała się przepiękna twarz Bogumiły, córki komesa, którą Ziemomysł kochał ponad życie. Jego ukochana wydawała się być bardzo przejęta sytuacją, o czym świadczyły wypieki widoczne na jej twarzy nawet w ciemności. Ale była odważną dziewczyną. Strażnik pomógł jej wynieść z domu niewielki tobołek, który podał Ziemomysłowi. Ten bez słowa zarzucił go na plecy i szybko pocałował swoją ukochaną. Chwycił ją za rękę i pociągnął za sobą. Drzwi za ich plecami zamknęły się bezszelestnie, jakby odcinając ich od dotychczasowego życia. Strażnik, który ich tu przyprowadził pokazał jedynie ręką, że maja iść w stronę bramy grodu, a sam ruszył w kierunku przeciwnym.
Bogumiła posłusznie stąpała ściskając niesamowicie rękę swojego ukochanego. Bała się, ale ich miłość była silniejsza. Już dawno postanowiła, że zrobi wszystko, żeby spędzić z nim resztę swojego życia. Nie chciała nikogo innego, choć jej ojciec co raz wynajdował jej kolejnych kandydatów do ręki córki komesa. Odrzucała ich zaloty z taką zawziętością, iż nie raz narażała się tym na gniew ojca. Zamykała się wtedy w komnacie i płacząc szeptała imię swojego ukochanego.
Minęli strażnika, który znowu zdawał się ich nie widzieć. W końcu dotarli do bramy, która była ich ostatnia przeszkodą na drodze ku szczęściu. Ziemomysł pomyślał sobie, że właśnie w tym momencie wszystko może się skończyć, gdyby strażnicy okazali się nieuczciwi. Strach złapał go za serce i jeszcze mocniej ścisnął rękę Bogumiły. Ale nic takiego się nie stało. Brama nadal była uchylona, a wokół nie było nikogo. Po cichu wymknęli się na zewnątrz. Ruszyli teraz biegiem. Na dworze zrobiło się jakoś ciemniej, jakby noc chciała ich ukryć w swoich objęciach. A może jedynie ich oczy nie przywykły jeszcze do ciemności.
W końcu dotarli do miejsca, gdzie Ziemomysł ukrył w krzakach swój zaprzęg. Bez słowa wrzucił na wóz tobołek Bogumiły, odwrócił się i złapał dziewczynę za biodra. Uniósł ją i posadził na brzegu wozu, natomiast sam wskoczył szybko na siedzisko, chwycił lejce i cichutko cmoknął. Konie ruszyły z miejsca. W ciemnościach wyprowadziły wóz na drogę i ruszyły w przeciwną od grodu stronę. Młodzi nie odzywali się do siebie. Strach sparaliżował im gardła. Obydwoje wiedzieli, czego chcą, ale jednocześnie zdawali sobie sprawę z tego, jak daleko jeszcze są od swojego szczęścia.
– Boję się… – szepnęła cicho Bogumiła.
Ziemomysł nie odpowiedział, tylko chwycił ją mocno za rękę i trzymając tak dalej powoził końmi. W końcu gdzieś na horyzoncie zaczęło się pojawiać nikłe światełko, a las wokół nich pomału budził się do życia. Od czasu do czasu odzywały się ptaki, które ćwierkając witały budzące się słońce. Gdzieś między drzewami zauważyli obserwujące ich sarny. Stały bez ruchu i swoimi pięknymi, wielkimi oczami śledziły wóz i konie. Wraz ze świtem wracała do uciekinierów wiara w swoją przyszłość.
Ziemomysł zamyślił się na chwilę. On, zwykły czeladnik, którego komes wyśmiał, gdy oficjalnie poprosił o rękę jego córki i kazał wyrzucić za bramę grodu, któremu zabroniono się w opolskim grodzie kiedykolwiek pojawiać, teraz ma u swojego boku ukochaną. Wiezie ją w nieznane, ale są razem. O tym marzyli i tego obydwoje chcieli. Kiedy potajemnie udało mu się nawiązać zakazany kontakt z Bogumiłą, nie musiał do niczego jej namawiać. Ona sama napisała tylko trzy słowa: „Zabierz mnie stąd…”. To wystarczyło, by postawił wszystko na jedną kartę i odważył się na porwanie i ucieczkę, choć zdawał sobie sprawę z tego, że w przypadku niepowodzenia czeka go surowa kara, a być może nawet i śmierć. Ale nie zastanawiał się nad konsekwencjami. Wiedział, że ona czeka.
Kiedy słońce zaczęło się coraz wyżej wspinać po niebie, Ziemomysł skręcił w las. Wiedział, że komes szybko się zorientuje, co się stało i pewnie ruszy za nimi w pościg. Nie było sensu ryzykować za dnia dalszej drogi. Wjechał głęboko między drzewa. Zeskoczył szybko z wozu, zaraz za nim Bogumiła i obydwoje zaczęli maskować gałęziami wóz. Konie odpięli z zaprzęgu i zaprowadzili jeszcze głębiej w las, gdzie nikt nie mógł już ich zauważyć ani usłyszeć. Potem usiedli na ziemi opierając się plecami o pień wielkiego dębu i otulając się skórą przytulili do siebie. Nawet nie wiedzieli, kiedy zmorzył ich sen. Niespokojny, przerywany każdy głośnym dźwiękiem, pełen strachu i obaw sen.
Wszystko powtarzało się przez kilka dni. W nocy szaleńcza i stresująca ucieczka, w dzień niespokojny odpoczynek gdzieś w głębi lasu. Przytuleni do siebie i pełni wiary, że nikt nie jest w stanie ich rozłączyć. Nigdy nie zauważali śladów pościgu, choć ten niewątpliwie za nimi ruszył. Unikali innych osad, żeby nie zostać zauważonym, a tym bardziej rozpoznanym. Z każdym dniem coraz bardziej wierzyli, że los się do nich uśmiechnął.
Aż w końcu dotarli do miejsca, które wydawało się bardzo spokojne i bezpieczne. Po krótkiej naradzie postanowili, że są już wystarczająco daleko od komesa i opolskiego grodu. Zdecydowali się zatrzymać się na dłużej. Wybrali kawałek lasu, który wydawał im się szczególnie piękny. Ziemomysł rozpoczął budowę ich domu. Z wielką werwą ścinał wielkie pnie drzew, wygładzał je i z dnia na dzień rosły ściany ich domu. Bogumiła mimo tego, że była córką komesa nienawykłą do fizycznej pracy dotrzymywała tempa swojemu ukochanemu wykonując czynności, na które starczało jej sił. Po kilku miesiącach dom był już gotowy, a pomału zaczął się zmieniać las wokół nich. Ziemomysł ciężko pracował ścinając kolejne, wiekowe drzewa, karczując pnie i plantując ziemię, by mogło powstać pole, które miało się stać źródłem ich życia. Z tygodnia na tydzień ziemi gotowej pod uprawę było coraz więcej. Lato zmieniło się w zimę, potem po kolejnym lecie nadeszła następna zima, im przybywało lat, ale nie ubywało wiary w siebie i swoje szczęście.
Kiedy na świat przyszło pierwsze ich dziecko, nie posiadali się z radości. Maluch zupełnie odmienił ich dom wnosząc do niego swoje wesołe okrzyki i nadając sens ich życiu. Kiedy zaczął chodzić, na swój śmieszny dziecinny sposób starał się pomagać ojcu, choć tak naprawdę bardziej trzeba było na niego uważać. Potem urodziła się córka, która zachwyciła wszystkich swoimi blond loczkami. Bogumiła często siadała z nią na rękach na ganku domu i obserwowała, jak pracują jej mężczyźni. Tak było do czasu, gdy dziewczynka nie nauczyła się latać po lesie i śledzić jego życie z typowo dziecięcym zaciekawieniem. Interesowało ją wszystko. Każde, nawet najmniejsze stworzenie. Stąd też ich dom zamienił się w przytułek dla wielu leśnych zwierząt, które pokarane przez los właśnie tu znalazły spokój i pożywienie. Kiedyś dziewczynka przyniosła na rękach malutką sarenkę, którą znalazła w lesie ze złamaną nóżką. Sarenka szybko doszła do siebie, zamieniła się w dorodną sarnę i odtąd stała się nieodłącznym towarzyszem dziewczynki snując się za nią zawsze jak cień. Potem urodził się jeszcze jeden syn, który po czasie okazał się być silniejszym od swojego ojca. Nie brakowało mu też odwagi. Kiedyś, wędrując przez las w poszukiwaniu grzybów, wraz ze swoją starszą siostrą natknął się na stado wilków. Przepłoszył je szybko swoim krzykiem i pogonił za nimi, choć inne dziecko na jego miejscu pewnie zaczęłoby po prostu płakać. Ostatnim dzieckiem była druga córka, która oczywiście jako najmłodsza była pupilkiem całej rodziny. Pewnie tym należy tłumaczyć fakt, iż była trochę za bardzo rozpuszczona, ale odpłacał się wszystkim swoim niesamowicie pięknym uśmiechem, który każdego powalał z nóg.
Upływały kolejne lata. Ziemomysł i Bogumiła byli coraz starsi, ale kochali się tak samo mocno, jak to było w momencie ich ucieczki. Nie wyobrażali sobie życia bez siebie. Ich dzieci były już dorosłe. Pierwsza odeszła z domu starsza córka, która zakochała się w młodzieńcu mieszkającym ze swoją rodziną niedaleko ich domu. Jego rodzice przybyli w te strony kilka lat po osiedleniu się Ziemomysła i Bogumiły. Młodych zbliżyła do siebie wspólna miłość do świata i jego cudów. Potem z domu odszedł syn, który poznał swoją przyszłą żonę jeżdżąc ze zbożem na bytomski rynek. Ale dzieci nie odeszły daleko od swoich rodziców. Byli zbyt związani ze sobą miłością. Zbudowali swoje domy w pobliżu i wszyscy pomagali sobie nawzajem.
Pewnego dnia zmarł Ziemomysł. Umarł spokojnie, we śnie. Kilka tygodni po nim odeszła Bogumiła. Musiało tak być. Nawet tam musieli być razem. Ale zanim zamknęli swoje oczy na zawsze, widzieli jeszcze swoje wnuki, wesoło gaworzące i wspinające się na kolana swoich dziadków. Dzieci pochowały ich pod wielkim dębem, pod którym często siadali, gdy dzieci były jeszcze małe i jedli wspólne posiłki.
Wokół domu Ziemomysła i Bogumiły powstały domostwa ich dzieci. Potem ich wnukowie dorastając wybudowali swoje domy. Okolica zupełnie nie przypominała już tej, którą odnaleźli podczas swojej ucieczki. Wokół było wiele pól porośniętych kołyszącym się w powiewach wiatru zbożem. Las dalej obfitował w zwierzynę i leśne owoce. Ziemia przyjaźnie traktowała wszystkich, którzy podchodzili do niej z szacunkiem. Odpłacała się dużymi plonami i urodzajem, który nikomu nie pozwolił głodować. Oprócz tego tradycją wszystkich mieszkających tu ludzi stało się pomaganie sobie nawzajem. Wszyscy też wiedzieli, jaką tajemnicę kryje u swoich korzeni potężny dąb w lesie. Ta wiedza była przekazywana z pokolenia na pokolenie.
Nieopodal znajdowało się duże wzniesienie. Dotąd porośnięte lasem, niedostępne, zaczęło się zmieniać, gdy ludzie nauczyli się walczyć z naturą, wyrywać jej tyle ziemi, ile było im potrzebne. Góra stawała się coraz bardziej widoczna, a ludzie zaczęli się na niej ochoczo osiedlać, bo i widok był z niej piękny, i zawsze bezpieczniej. Pewnego razu osiedlił się tam również niejaki Bartłomiej. Szybko poznał od miejscowych ludzi historię tego miejsca. Pokazano mu również dąb Ziemomysła i Bogumiły. Spodobało mu się to miejsce, pełne szczęśliwych, uśmiechniętych i życzliwych wobec siebie ludzi. A szczególnie spodobała mu się jedna z dziewczyn. Podobno była w prostej linii krewną Ziemomysła. Dziewczyna była niesamowitej urody, ale było w niej coś jeszcze. Niesamowita radość życia. Umiała się cieszyć każdym promykiem słońca, każdym powiewem wiatru, uwielbiała stać w strugach letniego, ciepłego deszczu z wyciągniętymi ku górze ramionami i cieszyć się śpiewając swoją pieśń niebiosom. Bartłomieja zachwyciła jej siła życia i ona sama. Postanowił tu zostać i starać się o jej miłość. Udało mu się.
Bartłomiej, tak, jak kiedyś Ziemomysł wybudował dla nich swój dom. Pomagało mu wielu ludzi z okolicy, choć tak naprawdę dałby radę sam, ale nie chciał sprawiać im przykrości i odrzucać ich pomoc. Dom powstał szybko i solidnie. No i wtedy Bartłomiej pokazał, na co go stać. Tam, skąd pochodził, jego ojciec nauczył go swojego fachu. Bartłomiej był piekarzem. Ale jakim…
Potrafił z maki wykrzesać takie cuda, o jakich nikomu się nie śniło. Jego pieczywo miało przeróżne smaki, było tak dobre i smaczne, że wkrótce ludzie z całej okolicy przyjeżdżali, żeby móc spróbować jego specjałów. Sława Bartłomieja rozchodziła się błyskawicznie. Nawet mieszczanie z bytomskiego grodu przyjeżdżali tu po pieczywo. A nawet i sam książę, który co prawda osobiście nie kupował, ale czekał z niesamowita niecierpliwością, by móc posmakować wypieków Bartłomieja.
Sława niesamowitego piekarza zachęcała kolejne osoby do osiedlenia się właśnie tu, a nie gdzie indziej. Poza tym ludzie byli tu inni…pełni wiary w jutro, w ludzką szczerość i pomoc. To zachęcało do pozostania miedzy nimi i uczenia się od nich piękna tego świata. No i oczywiście wszyscy wiedzieli, jaką tajemnicę kryje pod sobą wielki dąb. To była obowiązkowa wiedza każdego mieszkańca tej ziemi.
Z czasem ludzi było coraz więcej. Bartłomiej urzekał wszystkich swoimi wypiekami przez wiele, wiele lat. Potem inni kontynuowali jego dzieło. Jedni mniej udanie, a inni całkiem nieźle. Z niektórych wielki mistrz piekarzy byłby naprawdę dumny. Po jakimś czasie mieszkających tu ludzi kojarzono głównie z wypiekami, tak też zaczęto stosować nazwę Piekarzanie, a o samej miejscowości mówiono Piekary.
A w lesie jeszcze przez wiele, wiele lat rósł dumny dąb wznosząc ku niebu swoje gałęzie. Rósł tak do czasu, gdy piorun podczas burzy nie rozłupał go na dwie połowy. Inne drzewo ludzie zostawili by w spokoju. Ale nie to. Pień ostatecznie ucięto, podzielono na mniejsze kawałki i każdy z mieszkańców osady zabrał sobie kawałek do domu. Można go było umieścić, gdzie się chce, ale miał być wszędzie. W każdym zakątku osady. Przecież bez Ziemomysła i Bogumiły nie było by tutaj niczego. A dąb stał się powiernikiem ich siły. Teraz miał przenieść swoją moc na każdy dom. I tak też się stało. Miejmy nadzieję, że tak jest do dzisiaj…
Blask Księżyca
* Opowieść powstała na podstawie tradycyjnych opowiadań mieszkańców Piekar Śląskich dotyczących początków ich miejscowości, które mówiły o parze, Ziemomyśle i córce opolskiego komesa Bogumile, którzy uciekli tu razem, zamieszkali jako pierwsi i założyli w ten sposób osadę. Druga z opowieści mówiła o piekarzu Bartłomieju, który dzięki wypiekom przyniósł sławę sobie i mieszkańcom, a jednocześnie i nazwę Piekary.
Komentarze
Uwaga! Dyskusja jest moderowana raz dziennie (zwykle rano) - komentarze nie pojawiają się od razu w momencie publikacji. Komentarze nie związane z tematem posta, obraźliwe, wulgarne nie są publikowane. Jeśli nie widzisz swojego komentarza sprawdź MOJE ZASADY i REGULAMIN
Super historia 🙂